Gdy przez dwa dni deszcz padał i padał, a miasto spłynęło wodą, szumiało w kanalizacjach, podnosiło poziom rzek, przeglądało się w mega kałużach – postanowiłam zgłębić temat sardynek.
Sardynka europejska okazała się jedynym przedstawicielem rodzaju Sardi-na, co mnie zdumiało, bo byłam pewna, że na świecie rodzajów sardynek jest nieskończenie wiele, jak rybek akwariowych. Nawet na moim rodzimym stole pojawiała się sardynka wędzona (większa), albo w oleju (mniejsza, w puszce), albo w postaci pasty sardynkowej (wielkość ryb nieznana)… tyle rodzajów… chociażby.
Ucieszyłam się, gdy przeczytałam, że w naszych morzach i w naszych ocenach znajduje się coraz więcej ryb drobnych, do których zwyczajowo zalicza się sardynki. Zmartwiłam się, że nie istnieje gatunek wielkosardynkowy. Za to w ciągu ostatnich stu lat zrobiło się drobnicy rybnej (także sardynkowej) ze dwa razy więcej, a to z powodu wyłowienia dużych ryb.
Duże ryby nie są dla mnie (bo tak jak i ja jadają sardynki).
Kiedy deszcz w końcu się uspokoił Ernest przysłał mi wiadomość, że wyjeżdża do pracy i jeśli chcę, mogę się z nim zabrać.
Chciałam.
Ale.
Ale co niby tam miałam robić? Siedzieć na kutrze? A jeśli będę rzygać? Co wiem o łowieniu ryb? Co wiem o sardynkach? Co wiem o Erneście de Ao?
– Erneście – zapytałam (a była to rozmowa telefoniczna) – czy łowisz także duże ryby?
– Jeśli się trafią – odpowiedział Ernest.
– Czy zajmujesz się rybami legalnie?
– Jestem rabusiem – roześmiał się – i łowię sardynki.
Postanowiłam być wobec Ernesta szczera:
– Słuchaj – powiedziałam prawie szeptem – nie wiem jak się zachowywać na kutrze stojącym w porcie, a co dopiero wypływającym na połów. Nie mogę tego sobie wyobrazić. Boję się, że będę rzygać przy przechyłach, co będzie straszne i dla mnie i dla ryb. A przecież chodzi sardynkową ucztę. Więc na razie dziękuję. Może kiedy indziej?
Ernest nie ukrywał, że go nieco rozczarowałam, bo to wszystko (znaczy – mój przyjazd, łowienie, adaptacja do warunków, ewentualne rzyganie, oporządzanie ryb na kolację, itp.) mogło być śmieszne i inspirujące.
– Robisz tylko to, co jesteś sobie w stanie wyobrazić? – zapytał.
– Niestety – przyznałam. – Głupio mi.
– Przemyśl to – poprosił.
– Dobrze – zgodziłam się – Ale nadal lubię sardynki.
– To dobrze – odparł i pożegnaliśmy się jak starzy, dobrzy znajomi.
Potem znalazłam w mediach informację o czternastu osobach, które zmarły na Madagaskarze, po spożyciu posiłku zawierającego toksyczne sardynki. Silnie toksycznie. Nikt nie wiedział co zatruło sardynki, władze wpadły w panikę, nikt się nie martwił ławicami chorych rybek.
Dla równowagi przeczytałam też o migracji sardynek południowo-afrykańskich, które to zjawisko uchodzi za jedno z najwspanialszych morskich wydarzeń na Ziemi. Wygląda to tak, że każdego roku miliony malutkich sardyneczek przepływają wzdłuż wschodniego wybrzeża RPA, tworzą wielkie ławice przecudnej urody (czasem kilkukilometrowej długości, co przypomina podwodne potwory, wijące się, mieniące się w słońcu). To przyciąga ciekawskich: delfiny (w dużych ilościach), rekiny i inne drapieżniki. W tym – ludzi.
To trzeba zobaczyć, pomyślałam.
To trzeba zjeść, poprawiłam się.
To wymaga wysiłku.
To wymaga czasu.
To wymaga Ernesta.
Ernest napisał mi (na zachętę): „świeże sardynki, złowione rano, solę na kutrze. Podaje się je tego samego wieczoru, tuż przed tak zwanym spożyciem, usuwa się skórę, soli się jeszcze i przyprawia olejem, sokiem z cytryny lub tym, co kto lubi. Co lubisz?”
Odpisałam, że muszę to sprawdzić. Gdyby miasto miało dostęp do morza z sardynkami już bym wiedziała. Ale w tym morzu, od którego o tej porze roku nieustannie wiał chłodny wiatr – sardynek nie było.
Wyprawa gdzieś hen, na rybacki kuter wciąż wydawała mi się wyprawą na Mount Everest.
Stan mojego ciała nie miał tu nic do rzeczy.
Deszcz znowu zaczął padać, Ernest przestał pisać, miasto przestało mnie tak bardzo zachwycać.

***

W końcu nadszedł taki moment, w którym moją uwagę przyciągały tylko brzydkie widoki, lub ładne inaczej. Miałam widoków pod dostatkiem, bo miasto składało się ze starych pałaców (acz nie starszych niż XIX-wieczne), pięknych niegdyś, a teraz gryzionych zębami czasów (naszych czasów). Miasto składało się z mieszkańców, którzy też nagle wydali mi się brzydsi. Kobiety tego miasta składały się z wysokich obcasów i długich blond włosów (tlenione, chętnie loki). Mężczyźni składali się z zapachu alkoholu i spraw nie pozwalających im patrzeć kobietom w oczy.
Miasto wyglądało na zmęczone. Powiem prawdę – to ja byłam zmęczona miastem.
Przesiadywałam w kawiarniach, bo wydawało mi się, że nabiorę energii popijając smolisty, gorzki płyn, że czarna kawa oddali czarne myśli, a wówczas miasto będzie bardziej słodkie.
Kawa tak nie działa.
Powinnam pić koniak.
Nie powinnam prowadzić samochodu.
Albo- albo.
No to kawa.

***

Musiałam je opuścić. Tak jak uzdrowiciel opuścił ręce w geście pożegnania:
– Teraz musicie pracować sami – powiedział. – Jestem wam wdzięczny za to, że mogliśmy razem próbować zrozumieć i zgłębić tajemnicę człowieka, choroby i zdrowia. Medycyna przyszłości jest medycyną strukturalną, już wiecie jak z niej korzystać. Sprawdźcie na sobie, czy działa, ale wiedzcie, że codziennie dostaję listy z podziękowaniami, z potwierdzeniami skuteczności tej metody (tu padają nazwiska nadawców listów i choroby które były, a już ich nie ma). To tylko ułamek spośród tych, którzy pracowali z nami, którzy zrozumieli i uwierzyli w przyszłość. Idźcie z Bogiem.
I poszli.
I poszłam razem z nimi. Przeciskałam się w tłumie przez szerokie drzwi, w których zawsze robił się zator. W metrze – tłum. Był już wieczór, z tych mglistych i lepkich wieczorów, zamknęłam oczy wciskając się do wagonu, z ulgą uciekałam z centrum. Z zatłoczonego metra przesiadałam się na podmiejski pociąg, który o tej dość późne j porze był prawie pusty, nie licząc zmęczonego mężczyzny z łysą głową i dwóch kobiet, zajętych torbami pełnymi jedzeniowych zakupów.
Jechałam spokojna, czując sens mojego spotkania z Uzdrowicielem, gdy mężczyzna nagle wstał ze swojego miejsca, przysiadł się do mnie, z czarnej torby wyjął napoczętą butelkę wódki.
– Pani się napije? – zapytał.
– Nie, dziękuję – odparłam uprzejmie, bo byłam pozytywnie nastawiona do świata.
– Pani pozwoli? – Kontynuował. – Miałem taki ciężki dzień. Trzy tony przerzuciliśmy z chłopakami, wie pani.
– Tak? – próbowałam go zniechęcić niepatrzeniem, ale nieskutecznie
– Boże, no dużo tego, a nie wyglądam, co?
– Nie – zgodziłam się spoglądając w okno, w którym odbijał się on i jego butelka.
– Ja tak codziennie – pochylił się na reklamówką i wyjął pasztetową. – Najmocniej panią przepraszam, że tak nieładnie wyjmuję jedzenie, ale bez zagryzki nie idzie.
Spojrzałam na niego:
– Pije pan codziennie?
– To też – przyznał. – Ale dziś wyjątkowo, to przez te tony. Bo żonę mam w szpitalu.
– Wypadek?
– Alkohol.
– Pije?
– No, jak popije to i poje. Razem pijemy. Ożeniłem się z nią trzy lata temu, potem się rozwiedliśmy, ale żyjemy razem. A co wieczór gadamy prze skypa. Ona w szpitalu, ja w domu. I wtedy wypijam pół literka. Do rana wystarcza. Dobrze jest.
– Aha – mruknęłam, próbując być znowu zdawkowa, starając się na patrzeć na pasztetową (brzydki widok).
– To pani zdrowie! – wesoło podniósł butelkę, aż kobiety znad toreb podniosły głowy.
– Zdrowie. – powtórzyłam. Uznałam, że skoro zdrowie, to OK.
Specjalista od trzech ton się rozkręcił, opowiedział mi o żonie o tym, że życie polega na jedzeniu i masturbacji, potem wypił jeszcze dwa zdrowia czyjekolwiek i wysiadł, co przyjęłam z ulgą.
Na mojej stacji nie paliło się żadne światło. Zeszłam z peronu „na pamięć” i chcąc przejść na skróty musiałam znaleźć w ciemności ścieżkę w krzakach, potem przejść przez ulicę, która na szczęście o tej porze była oświetlona.
Zgubiłam się.
I znalazłam.
A następnego dnia obiecałam sobie: jadę za miasto. Nie rozmawiam z nikim.

***

Za miastem powietrze było zdrowsze, ludzie mniej gadatliwi, przestrzenie bardziej obiecujące. Jechałam tam kilkanaście godzin, ale było warto.
Po przyjeździe rzuciłam torbę na łóżko i poszłam na długi spacer w miejsca znane, które za każdym razem przynosiły mi ulgę.
Słońce rozgrzało i drogę, i skały.
Przysiadłam przy wielkim kamieniu, który wydał mi się podporą całego świata. Przytuliłam do niego policzek.
Kamień był z rzadka upstrzony porostami i pachniał bardzo przystojnym mężczyzną. W tym zapachu pobrzmiewała gorzka zieleń oddająca ciepło, suchy pył delikatny jak puder i tchnąca wilgocią, porowata struktura minerału.
Przytuliłam policzek i poczułam najprawdziwsze wzruszenie. Dawno nie spotkałam bardzo przystojnego mężczyzny, który by pachniał rozgrzaną słońcem skałą.
Po powrocie odebrałam telefon od Ernest (de Ao), który poinformował mnie, że właśnie, w tejże chwili, naprawdę i bez wahania soli dla mnie sardynki. I nie muszę wcale wypływać zanim na połów. Wystarczy, że przyjadę. Jego przyjaciele urządzają otwarcie sezonu na coś tam i zapraszają także znajomych, bo to zawsze jest bardzo otwarta impreza.
– Nie będę musiała walczyć ze wzburzonymi falami i wiatrem wiejącym prosto w oczy? – zapytałam, dla pewności.
– Nie.
Odetchnęłam głęboko. Moje konszachty z miastem ostatecznie dobiegły końca. Nadeszła pora na zmianę współrzędnych.
– Dobrze Erneście – powiedziałam – zadzwonię do ciebie z lotniska.
Po czym położyłam się ii spałam ponad trzy godziny.

***

Operację przeprowadzono podczas pełni Księżyca.
Rana nie goiła się, przez parę tygodni i żyłam z dziurą w brzuchu, starannie okrywaną wyjałowionymi opatrunkami. Musiałam zmieniać je często. Było to kłopotliwe, szczególnie potem, gdy już starałam się wychodzić, szczególnie w tak zwanych miejscach publicznych.
Przedtem był szpital – nowy, wielki, pachnący farbą oraz dezynsekcją. Aby dojść na jakiekolwiek badanie krążyłam po zbyt długich korytarzach, zawsze się gubiąc. Sytuacji nie ułatwiał fakt, że chodziłam powoli, zgięta w pół, dzięki czemu szpitalne korytarze wydawały się jeszcze dłuższe, jeszcze bardziej kręte i zdominowane przez brudno-niebieski kolor podłogi (która była bliżej moich oczu).
Nad badaniami czuwał dr. Nazir. To on oglądał moją ranę (zawsze w towarzystwie tłumacza). I tym razem, gdy w końcu znalazłam odpowiednie drzwi, jak zwykle siedział w białym kiltu za białym biurkiem, na tle białej ściany, co podkreślało ciemny kolor jego skóry.
– Dzień dobry – przywitałam się.
– Dzień dobry – odpowiedział prawie poprawnie.
Tak jak zwykle położyłam się na kozetce, odsłoniłam ranę, a on pochylił się nade mną z troską. Popatrzył na ranę, na mnie i na ranę, i zaczął mówić. Dopiero wtedy się zorientowałam, że w pokoju był sam. Bez tłumacza. Przerwał, jak mi się wydawało, w pół zdania – bo też chyba zauważył, że nie ma tłumacza. Rozejrzeliśmy się dookoła jak kompletni idioci.
– I co? – zapytałam krótko, mając nadzieję, że jeśli krótko, to zrozumie. A on mi równie krótko odpowiedział w języku obcym.
Dr. Nazir po angielsku nie mówił, znał za to francuski, co było mniej więcej dla mnie tym samym co arabszczyzna. Jeszcze przez jakiś czas patrzeliśmy na siebie, zastanawiając się jak przełamać komunikacyjny impas, gdy on wreszcie wzruszył ramionami i z ciężkim westchnięciem siadł przy biurku. Na recepcie wypisał nazwę leku (łacina!), ale to mnie nie uspokoiło. Oczywiście, w aptece powiedzą mi do czego to jest, ale wolałabym znać zdanie lekarza na temat mojego stanu.
– Musze znaleźć tłumacza, prawda? – zapytałam bardziej siebie Niż jego. – Ty się stąd nie ruszysz, tak?
Kiwnął mi głową, że nie rozumie, ale że będzie dobrze.
No dobrze – pomyślałam i powoli wyszłam na korytarz. Nie miałam pojęcia gdzie może być tłumacz, więc postanowiłam dotrzeć do recepcji, w której powinni wiedzieć wszystko. Doświadczenie wprawdzie już mnie nauczyło że, po pierwsze, w recepcjach nie wiedzą wszystkiego, po drugie – nie mają czasu na formułowanie odpowiedzi; po trzecie – nie wiadomo gdzie jest recepcja, gdyż z powodu remontu przenoszono ją już dwa razy.
Postanowiłam pójść w prawo i wypytywać mijany przez mnie personel, oraz pacjentów w kolorowych szlafrokach , szukających szpitalnego sklepiku, lub automatu z kawą. Z tym automatem to też dziwna historia, gdyż ten był z kolei przenoszony prawie co drugi dzień. Słyszałam też plotki, że automaty były trzy, ale nikt tego nigdy nie sprawdził.
Szłam tak korytarzami (szerokimi ) i czasami przejeżdżał obok mnie pacjent na łóżku (żałowałam wtedy, że nie mam kółek), albo pacjent na wózku, pchanym przez pielęgniarzy, albo pacjent bez świadomości, w łóżku, w gęstej asyście pielęgniarek.
Wypytywałam tych, którzy nie jeździli o drogę i szłam zgodnie ze wskazówkami. Wszystko to trwało bardzo długo. Tłumacz podobno gdzieś tam był, ktoś go widział, może jest jeszcze w kawiarni, może w pokoju tłumaczy…? Po drodze spotkałam znajomą siostrę, niosącą przed sobą wysokie, turkusowe szpilki, które na tle jej białego fartucha ( i szpitala) wydały mi się nieskończenie absurdalne. Porozmawiałyśmy o kolorach i o imprezach pasujących do takich szpilek. I poszłam dalej. Spotkałam też dwoje znajomych, którzy szukali pracy, twierdzili, że w ogłoszeniu przeczytali, że chodzi o otwieranie drzwi i hostesowanie, co wydało mi się podejrzane (w szpitalu????).
Korytarz tymczasem trochę się zwęził, przestał być taki biały i niebieski, nabrał zaś szlachetnego odcienia kości słoniowej. Potem nagle przeszedł w szklaną rurę, którą poruszali się mężczyźni w garniturach i kobiety w garsonkach. Pytani o tłumacza potwierdzali, że gdzieś im dziś mignął, mianowicie tam, o tam skręcił, ale to było dawno.
Podążałam cierpliwie, choć korytarze wydawały mi się coraz bardziej dziwne. Wreszcie wyszłam wprost na wielki hol, którego ściany były obwieszone ogromnymi fotosami aktorów, aktorek, dekoracji, portretów oraz scen zbiorowych. Przystanęłam zdziwiona.
– Przepraszam – zwróciłam się do kobiety, która sunęła równie powoli w tym samym kierunku – gdzie ja jestem?
– W operze – odpowiedziała i przystanęła, opierając się na szczotce, by mi się dokładniej przyjrzeć. Jej powolny chód spowodowany był tym, że ciągnęła za sobą wózek ze środkami czystości. Oparłam się o ten jej wózek, wyprostowałam i swobodniej rozejrzałam dookoła.
– A więc w operze..? – powtórzyłam. – To opera jest połączone ze szpitalem?
– Jeszcze nie – mruknęła – ale to istny dom wariatów. – I weszła w niewielkie drzwi, ukryte za znakiem: „toalety”.
Moje chore ciało domagało się odpoczynku, dlatego znalazłszy w holu spory, miękki fotel, zapadłam się w nim z przyjemnością. Jasne było, że nie znajdę tłumacza i nie dowiem się co dr. Nazir chciał mi dzisiaj powiedzieć na temat mojej rany. Może to, że się już zaczęła goić, a może, że wręcz przeciwnie, muszę natychmiast dotrzeć do gabinetu zabiegowego i poprosić o pomoc.
Nie wiem.
Zamknęłam oczy.
Po powiekami zafalowało morze, a na morzu duży (naprawdę duży) złoty kuter.

***

Życie obiecało mi zmiany na lepsze od lepszego, ale się z nimi nie spieszyło.
Dlatego, gdy tylko byłam już w stanie – kupiłam bilet, wsiadłam w samolot i z lotniska zadzwoniłam do Ernesta (tak jak obiecałam).
Sardynki czekały na mnie (tak jak obiecał).
Dobro i zło nie czekało na nic, jak zwykle krążyło, także w moich żyłach, wraz ze środkami na rozrzedzenie krwi i przeciwbólowym ketonalem. Krążyło w powietrzu razem z tlenem i dwutlenkiem węgla. Krążyło w ruchach społecznych i w ruchach tektonicznych.
Teraz (tak zwane) wyższe wartości nie miały dla mnie większego znaczenia. Wszystko, co najważniejsze, co podstawowe, wartościowe rozgrywało się we mnie, na moim poziomie. We mnie, ale nie w ciele, nie w okolicznościach. Wyższe (czyli będące powyżej mnie, poza mną) w naturalny sposób przestało mnie interesować.
Tymczasem ciało próbowało się zasklepić, połączyć rozcięte części.
Zwierzę we mnie – słuchało tylko instynktu.
W sercu – było w porządku.
Wzięłam to sobie do serca.

***

Kiedy tylko chciałam – płynęłam z ławicą sardynek, w pełnym słońcu.

KONIEC

Miłka O. Malzahn – Sezon na sardynki (2)
QR kod: Miłka O. Malzahn – Sezon na sardynki (2)